Podwórkowe wspomnienia


Foto: Michał Pol - "nasza" wierzba, powalona przez orkan Ksawery (w 2017 r.)
Foto: Michał Pol – „nasza” wierzba, powalona przez orkan Ksawery (w 2017 r.)

 

Kiedy myślę „podwórze”, oczyma wspomnień widzę barwny świat dzieciństwa. I choć mogłoby się wydawać, że czasy PRL jawiły się głównie jako szare i pozbawione kolorytu, ja mam zupełnie inne odczucia! Pewnie dlatego, że to na barkach dorosłych spoczywały wówczas obowiązki, a my dopiero uczyliśmy się życia i poznawaliśmy świat. Byliśmy tacy WOLNI!

Nawet jeżeli nasze domy rodzinne nie zawsze były nieskazitelne i idealne, wszystko rekompensowało nam podwórko. To było nasze „królestwo”, nasza oaza radości i beztroski, niemal bez wad… Dzisiaj często przypina się temu łatkę „patologii” – być może w dobrych zamiarach, niemniej… „dziwny jest ten świat”…

Moje – a właściwie nasze wspólne – (trzykondygnacyjne) podwórze otoczone było (i jest nadal) czterema ulicami: Głowackiego, Wąska, Daszyńskiego, Rynek. Zupełnie inaczej jednak niż w dzisiejszych czasach, w latach osiemdziesiątych tętniło ono życiem! Nie trzymały nas w domu konsole do gier, komputery ani inne elektroniczne gadżety, więc w pełni wykorzystywaliśmy potencjał naszego podwórka.

Chciałoby się napisać, że nasze podwórko było takie wyjątkowe i niepowtarzalne (bo dla nas było!), że cała paczka wiedziała gdzie i kiedy się zebrać (choć nie było telefonów, komunikatorów, portali społecznościowych), lecz trzeba uczciwie przyznać, że wówczas wyglądało to podobnie na niemal wszystkich podwórzach. Tak było, po prostu. Niekiedy przyłączaliśmy się do zabawy z dziećmi na podwórkach nieopodal nas, innym razem oni (całą bandą) przychodzili do nas. Czasem wojowaliśmy, czasem się kumplowaliśmy. Ale zawsze była nas cała ferajna! Nie to, co teraz, gdy technologia spłyciła relacje interpersonalne, a osiedla przypominają pilnie strzeżone więzienia czy obozy. Wokół pełno pięknych, nowych boisk, orlików, kolorowe, urozmaicone, atestowane place zabaw… świecące pustkami. Tylko dzieci brak. Bo ich „podwórko” to ekran monitora.

Pięknym elementem tamtych czasów był fakt, że bawiliśmy się ze sobą (i opiekowaliśmy się sobą), nie patrząc na swój wiek – młodsi ganiali razem ze starszymi i nikomu to nie przeszkadzało (niektórych dziś już nie ma pośród nas, ale ten tekst poświęcony jest również Ich pamięci). Byliśmy Jedną Wielką Rodziną. I choć zawsze byłam typem samotnika, czułam się częścią tej Wspólnoty!

Byliśmy też szczęściarzami, którzy mieli aż dwa trzepaki. To była kwatera główna naszych spotkań. Przy nich i na nich toczyło się życie towarzyskie. Na stojąco, na siedząco, na wisząco, do góry nogami i tradycyjnie, stosując fikołki w przód i w tył. Wciąż w ruchu, bo przecież w zdrowym ciele – zdrowy duch! Naszą ulubioną zabawą trzepakową był „lunatyk”. Jedna osoba, z zamkniętymi oczyma, wyciągając przed siebie ręce, niczym tytułowy lunatyk, musiała złapać i rozpoznać osoby umykające przed lunatykiem, a wyprawiające na trzepaku zadziwiające figury i akrobacje, coby uniknąć zdemaskowania. Trzepak pełnił również rolę siatki, podczas gry w siatkówkę lub bramki – podczas gry w „nogę”. Aż przykro patrzeć, jak te kultowe urządzenia, niegdyś podstawowe miejsca integracji towarzyskiej, dziś stają się zapomnianym i nikomu niepotrzebnym elementem osiedlowej architektury. A nieodnawiane przez lata – wręcz szpecą.

Oprócz trzepaków mieliśmy również przeogromne szczęście mieć trzy płaczące wierzby. Hojnie dzieliły się z nami witkami, które służyły nie tylko do smagania, ale również pełniły rolę wszystkiego, co tylko sobie wymyśliliśmy (– „To będzie tak „na niby”, dobra?”). Ich liście były pieniędzmi w podwórzowym sklepiku. Rozłożyste, opadające w dół gałązki dawały nam schronienie przed deszczem (– „Ania, do domu!” (…) – „Mamo, schowałam się pod wierzbą!”) lub użyczały cienia, gdy z nieba lał się żar. To tam mieliśmy bazy na drzewie. A pod drzewem godzinami graliśmy w państwa, krajankę i grzyba. Nożami (sic!), co dzisiaj byłoby nie do pomyślenia!

Wierzba była tak ważnym elementem naszej podwórkowej tożsamości, że poświęciłam jej jeden ze swoich wierszy:

PODWÓRKOWA ODA

Spójrz, jakby mocniej się przygarbiła,
witki łez ziemi sięgają,
pamiętasz, przed laty – wśród konarów – dziecięce pragnienia kryła,
czy one jeszcze nas pamiętają?
Chodź, wspólnie ze swymi dziećmi tam pójdziemy,
razem wśród liści poszukamy,
może któreś z dawnych marzeń odnajdziemy,
może swoje miejsce jeszcze tam mamy?
Wierzbo sędziwa, wierzbo zapłakana,
obklejaliśmy Cię radościami, piłaś nasze łzy,
zawsze na nas czekałaś, od samego rana,
byłaś częścią dzieciństwa – jak trzepak, róże i my.
Dziś, gdy do Cię przychodzę (zdecydowanie za rzadko),
czuję wzruszenie, nostalgię i radość tamtych dni,
wybacz mi, teraz jestem już – przede wszystkim – matką,
lecz choć ubraną w pokutny wór obowiązków – tęsknota we mnie się tli…

(T-ca, 22 XI 2012)

 

A gdy dobrze poszukać, to nawet dwa:

MOJE MIEJSCE

jest takie podwórze

gdzie wierzba płacząca
róża kłująca
i jesień gorejąca
wspomnieniem

ławka z pierwszym pocałunkiem
i z pierwszym mocnym trunkiem
i rozczarowaniem

jest też kamienica
luba ma ulica
i miasto, Trzebnica
moje miejsce

są emocje duże

i wszyscy tak bliscy

(T-ca, 13 V 2012)

W obu tych wierszach wspomniałam również o róży. Właściwie na myśli miałam wiele krzaków róż, które kwitły na naszym podwórzu. Były nie tylko piękną ozdobą, ale także towarzyszami naszych zabaw. Pośród nich (oraz poprzez liczne, gęste krzaki) biegaliśmy, ganialiśmy się, chowaliśmy się, zrywaliśmy pąki, które służyły nam za czerwoną kredę. Bo wtedy prawdziwa kreda była luksusem i jakoś musieliśmy sobie radzić. Mieliśmy więc pąki róż, kawałki cegły czy fragmenty wapiennych pustaków. U nas nic się nie marnowało. Płatki róż dodatkowo służyły do robienia widoczków. Ale o tym chciałam opowiedzieć przy okazji opisywania piaskownicy.

Dzisiaj dzieci nie wiedzą, co to takiego „widoczki”. To nie tylko zdrobnienie od widoków. Widoczki układały dziewczyny, w piaskownicy, albo w jakimś kąciku, gdzie ziemia była na tyle miękka, że można było zrobić lekki dołek. Tam układało się widoczek – jakąś kompozycję z płatków kwiatów, liści, patyczków czy drobnych kamyczków – i przykrywało szkiełkiem (najczęściej z rozbitej butelki, a tych nie brakowało na podwórzu) oraz przysypywało piaskiem. Chłopcy zazwyczaj nie brali w tym udziału, chyba że próbowali odgadnąć, gdzie taki widoczek się znajduje, odkopywali i niszczyli. Przypuszczam, że w ramach „końskich zalotów”.

Nietrudno z tego wydedukować, że zabawa w piaskownicy groziła więc często pokaleczeniem paluchów. Nikt jednak z tego powodu nie robił tragedii. Przykładało się jakieś zielsko, najczęściej liście babki pospolitej i po sprawie. Babka była wtedy remedium na każdą ranę, kto by tam używał plastrów. Zresztą podwórka były istną skarbnicą i zastępowały nam apteki. Na kurzajki stosowaliśmy glistnik jaskółcze ziele: smarowaliśmy zmiany mleczkiem, które robiło się ciemnożółte/pomarańczowe. Ze wszystkich kwiatów, ziół, chwastów dziewczyny plotły wianki i bransoletki. Największym naszym przysmakiem były drobniutkie ziarenka, które nazywaliśmy „chlebkiem”, dopiero w dorosłości dowiedziałam się, że tak naprawdę nazywa się on ślazem zaniedbanym. Od lat nie widziałam tej rośliny, a kiedyś była taka pospolita… Największe liście służyły nam również do innych celów, ale przecież na forum publicznym nie będę opisywała tak niehigienicznych praktyk.

W piaskownicy bawiliśmy się w sklep, budowaliśmy w niej zamki z piasku, tunele (do których wpuszczaliśmy chomiki) albo służyła nam jako miejsce do skoków w dal. Naokoło urządzaliśmy wyścigi w kapsle. Były też wyścigi najprawdziwszych… żółwi.

Lubiliśmy bawić się przy kotłowni, przy ul. Wąskiej, często tam schodziliśmy. Kiedyś przy tej uliczce urządziliśmy akcję „spisywania tablic rejestracyjnych aut, które nie przestrzegały zakazu wjazdu”.

Łaziliśmy po dachach i balkonach, skakaliśmy przez płoty, biegaliśmy po piwnicach i po budowach, ścigaliśmy się zawsze i wszędzie, uwielbialiśmy zabawy w kałużach. Chodziło się na pobliskie działki, na szaber – to cementowało, umacniało i przypieczętowywało naszą przyjaźń. Byliśmy zgrani, niczym orkiestra w filharmonii (choć o filharmonii nikt z nas wtedy nie słyszał, bo szczytem naszych marzeń był dwukasetowy jamnik). Nigdy się nie nudziliśmy! „Palec pod budkę, bo za minutkę…” Graliśmy w palanta, palanta i puchę, paletki, w chowanego, berka-krowę, w sybir, w ciuciubabkę, gąski do domu, baba jaga patrzy, żywe-zielone-stop, w pomidora, łapki, onse madonse flore. Piłka była naszym najlepszym przyjacielem. Uwielbialiśmy uderzać nią o ścianę restauracji Ratuszowa i przeskakiwać, gdy powracała. Czasem wpadła na dach, ale wtedy któreś z nas sprawnie wdrapywało się po okiennych kratach, raz, dwa, i piłka znów lądowała na dole. Były dwa ognie, zabawa drużynowa, zapożyczona też przez nauczycieli wuefu. Jak nie graliśmy w piłkę, to skakaliśmy przez kabel, skakankę („Szedł chłop, zrobił krok…”) lub graliśmy w gumę (kostki, łydki, kolanka, uda, pas, szyja), hula-hop albo w klasy, jeździliśmy na rowerach, hulajnogach, wrotkach. Była też zabawa w takiego ślimaka, rysowanego patykiem na ziemi lub kredą na asfalcie – ale nie pamiętam już, jak się to nazywało. Bawiliśmy się w podchody, a po komunii – modne było walkie-talkie (krótkofalówki), to dopiero był hit! Oprócz tego: dziewczynki, na kocykach, przebierały i karmiły lalki, chłopcy kochali strzelanie z karbidu. Latem na trawie rozbijało się namioty, w których rodzice pozwalali nam spać. Do późna siedzieliśmy na ławkach i dłubaliśmy słonecznik.

Zmorą były oczywiście starsze panie i panowie, którym przeszkadzały hałasy (i to, że pobrudzimy porozwieszane pranie), ale kto by się tam przejmował takimi drobiazgami!

Jedynym naszym zmartwieniem było to, że rodzice wołają nas do domu. Zawsze zbyt wcześnie (choć już się zmierzchało). Bo gdybyśmy mogli, to najchętniej zamieszkalibyśmy na podwórku! Tak tam było wesoło, miło i gwarnie. Zwykle jednak „przez okno” targowaliśmy się o ten czas. – „Jeszcze chwilę!” – słyszało się raz po raz. – „Mamo, zrzuć mi przez okno…” – to także był nasz stały tekst. Najkreatywniejsze mamy spuszczały nam różne akcesoria w wiaderkach, przywieszonych na dłuuuugich sznurkach. Dziś już się nie uświadczy takiego widoku…

Wiele rodzin budowało wówczas domy jednorodzinne. Współczuliśmy kolegom i koleżankom, że będą mieszkali „tacy samotni”, z dala od podwórkowej ferajny „z bloku”. Kilkoro z nich – już po przeprowadzce – nadal przychodziło na „nasze” podwórko. Każde rozstanie (typu: wyprowadzka, wyjazd, a nawet wakacyjna podróż) było dla nas trudnym, przykrym, silnie emocjonalnym przeżyciem.

Nie chcieliśmy tracić ani chwili. Kiedy byliśmy głodni, dostawaliśmy na dwór pajdę ze smalcem, albo masłem i cukrem. Zwykle też rabarbar (kilka pałeczek, dla kolegów i koleżanek) oraz cukier w woreczku. I wiecie co? Otyłość nam nie groziła. Bo się ruszaliśmy! Nie to, co teraz! Zamiast więc inwestować w e-sport, zachęcajmy nasze dzieci do ruchu „w realu”! Bo ruch to zdrowie!

Więc żeby być w ruchu, urządzaliśmy bijatyki podwórkowe. Zawsze był jakiś herszt, który prowadził drużynę do bitwy. Wrogami byli przeciwnicy z innych podwórek. Najczęściej walczyliśmy z dzieciakami z podwórka naprzeciwko (dzieliła nas Wąska uliczka) lub z ulicy Słonecznej. Biliśmy się kijami, rzucaliśmy kamieniami, okładaliśmy pięściami. Dziewczyny drapały, szczypały, ciągnęły za włosy, piszczały. Nigdy jednak nie było tak, żeby komuś stała się poważna krzywda, co najwyżej niegroźne zadrapania i kilka siniaków. Zaraz potem oczywiście rozmawialiśmy jakby nic się nie stało. Bo przecież to nie było z nienawiści, a dla sportu. Dla pokazania, gdzie są granice naszego terytorium.

Kolegom i koleżankom zza miedzy (znaczy: zza ulicy Wąskiej) zazdrościliśmy luksusów. Ich podwórko było spółdzielcze, nasze komunalne. Przepaść wielka. My mieliśmy błoto, krzaki, róże, wierzby, piaskownicę i dwa trzepaki. Oni: huśtawki, asfaltowe boisko do koszykówki i siatkówki, chyba nawet stół do ping-ponga, na pewno piaskownicę ze ŚWIEŻYM piaskiem (nie to, co nasz, wybrakowany) i huśtawkę-konika. Tę ostatnią – pod osłoną nocy – starsi chłopcy nieraz przenosili do nas. Oczywiście na drugi dzień zwykle wszystko wychodziło na jaw i wracała na swoje miejsce, ale co przez ten czas nahuśtaliśmy się, to nasze… 😉 Jesienią strącaliśmy kijami orzechy z drzewa (na podwórku obok).

Zimy były wtedy jeszcze pełne śniegu, nie tak kapryśne jak teraz, więc lepiliśmy bałwany, fortece, igloo, rzucaliśmy się śnieżkami i jeździliśmy na sankach. Piękny to był czas!

Wiosną nieraz utytłaliśmy się w psich odchodach, bo nikt wtedy nie myślał o sprzątaniu po swoich czworonożnych pupilach. A śmigusa-dyngusa, jaki bywał w tamtych czasach, to już nie sposób odtworzyć. Klimat tamtych lat był niepowtarzalny!

Wspólnie opiekowaliśmy się bezdomnymi psami czy pisklakami, które wypadły z gniazda, karmiliśmy gołębie, wróble i wrony, obserwowaliśmy życie mrówek.

Ja zawsze lubiłam czytać młodszym dzieciom książeczki.

Z tego czasu pamiętam kilka wyliczanek (m.in.: Puf, wpadła bomba do piwnicy… czy ene-due-rike-fake…) i wiele kultowych niemal powiedzeń. Wspomnę tylko: skuj baba na dziada, pobite gary, tylko nie w szczepionkę, daj się karnąć, skarżypyta na kopyta…, panie pilocie – dziura w samolocie! Kiedyś nasi rodzice dziwili się naszemu językowi, dzisiaj my nie pojmujemy skrótowców naszych dzieci. Widać – taka kolej rzeczy…

Kiedy trochę podrośliśmy, zaczęliśmy kolekcjonować co się dało: znaczki, puszki po zagranicznych piwach, pudełka po papierosach, prospekty samochodowe, zapachowe karteczki papeterii oraz z notesików, obrazki z gum Turbo oraz Donald, naklejki z wafelków Kukuruku, figurki z jajek-niespodzianek oraz karty do budek telefonicznych. Oczywiście namiętnie się tym wszystkim wymienialiśmy, nabierając w ten sposób pierwszych lekcji przedsiębiorczości.

Lekcji WDŻ nikt z nami nie przerabiał. Od tego mieliśmy Bravo, Bravo Girl, Dziewczynę, Popcorn. Najodważniejsi podbierali rodzicom z barku kasety VHS, wiadomo z jakimi filmami, a potem z wypiekami na twarzach dzielili się informacjami z resztą bandy. No ale zaczynamy sięgać do czasów, gdy przestaliśmy być dziećmi, a staliśmy się podlotkami. Podwórko przestało już być dla nas priorytetem, a pojawiły się inne obszary do eksplorowania. A to już temat na zupełnie inną historię.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s