
JAK TO SIĘ ZACZĘŁO
Pisanie zawsze było ważną częścią mojego życia.
„Do szuflady” tworzyłam odkąd pamiętam. Lata szkolne upłynęły mi pod znakiem miłości do języka ojczystego. Miałam wielkie szczęście trafiać na wspaniałe polonistki, a każda z nich – na swój niepowtarzalny sposób – przyczyniała się do rozwoju i rozkwitu tejże miłości. Można rzec, że „siłą składową”, oprócz nauczycieli, była również moja najbliższa rodzina, rozmaici przewodnicy duchowi i mentalni, zaprzyjaźnione panie bibliotekarki, pracodawcy oraz wiele innych osób – na różnych etapach mojego życia…
Nie znaczy to bynajmniej, że od zawsze miałam taki „pomysł na życie”. Absolutnie nie! Owszem, lata świetlne temu – za namową polonistki – pojechałam nawet na „drzwi otwarte” do Instytutu Filologii Polskiej UW. Ostatecznie jednak nie zdecydowałam się na ten krok. Podświadomie czułam, że to nie dla mnie. Pamiętam, że przez głowę przemknęła mi wówczas myśl, że może i wpoją mi te wszystkie regułki, zasady i wyjątki, ale też „przytną mnie” do pewnych ram, wyjałowią. A ja kocham dzikość i czupurność, nieprzejednanie, „okrągłą kanciastość”.
Zresztą bardziej marzyła mi się wtedy psychologia czy resocjalizacja, niźli filologia.
Życie pisze jednak sobie tylko oczywiste scenariusze…
Nie licząc krótkiego epizodu „dziennikarskiego” na lokalnym rynku, na wiele lat wypadłam poza margines pasji i najgorętszych pragnień.
Do pisania wróciłam – rzec by się chciało – przez zupełny przypadek. Choć… tak, tak, wiem, one ponoć nie istnieją…
CO BYŁO POTEM
Najpierw zahaczyłam o pewien serwis dziennikarstwa obywatelskiego. Powoli nabierałam wiatru w żagle, pewności siebie i animuszu. Gościnnie zaczęłam pojawiać się na różnych stronach w sieci. Na wiele lat związałam się z grupą recenzencką portalu Czasdzieci.pl. Postanowiłam również założyć bloga (pisanka-jean.blogspot.com), gdzie – bardzo subiektywnie – opisywałam najbliższą rzeczywistość. To był właściwie przełom, stopniowo zaczęłam wychodzić poza internet. Pojawiły się propozycje z rozmaitych lokalnych gazet. Od czasu do czasu wzięłam udział w jakimś konkursie, niekiedy nawet z całkiem przyzwoitym rezultatem. A to zaproszono mnie do jury, a to jako gościa w jakimś lokalnym przedsięwzięciu. <Tutaj będzie odpowiedni moment, by przeprosić raz jeszcze wszystkie osoby, którym zdarzyło mi się odmówić, zwykle zasłaniając się „jakąś bardzo ważną sprawą”. Nie wynika to, absolutnie, z mojej ignorancji czy zadzierania nosa, a raczej z braku czasu oraz… wrodzonej nieśmiałości. Staram się z tym walczyć, ale naprawdę jest duuuża różnica pomiędzy prezentowaniem „słowa pisanego”, zza monitora czy okładki gazety, a konfrontacja z czytelnikiem oko w oko.>
W pewnym momencie okazało się, że choć wcale nie mam wykształcenia kierunkowego, zaczęłam otrzymywać zlecenia również jako korektorka… Choć przyznam, że pisanie daje mi większą satysfakcję i „wolność”. 😉
Można śmiało stwierdzić, że pisałam już jako osoba anonimowa, pod pseudonimem czy też „na czyjeś konto” (że się tak wyrażę). Pisałam, chcąc podzielić się swoją opinią, pisałam, chcąc wyrzucić z siebie jakieś emocje (wymiar autoterapeutyczny) i pisałam, bo zostałam o to poproszona.
JAK JEST TERAZ
Teraz postanowiłam pójść o krok dalej. Wierzę, że uda mi się połączyć przyjemne z pożytecznym. Chcę przekroczyć tę niewidzialną barierę, którą sama postawiłam wcześniej w swojej głowie. Dlaczego nie miałabym w końcu zacząć naprawdę zarabiać na tym, co kocham? Przecież realizując tę pasję, mogę spełniać się na wiele sposobów, tworzyć treści użyteczne dla innych, a przy okazji spleść to jakoś w jedno z życiem zawodowym… Czemu by nie?
JAK BĘDZIE?
Ufam, że jakaś Siła Wyższa czuwa nad porządkiem wszystkiego. Jakkolwiek by jej nie nazywać… Jeśli postawiono przede mną tory, znaczy to, że podążając nimi – dojdę/dojadę do jakiegoś celu. Jeszcze nie wiem, co czekać mnie będzie na najbliższej stacji. Może spotkam tam kogoś, może odnajdę ukryty drogowskaz, a może czekała mnie będzie przesiadka? Jestem gotowa ruszyć z wiatrem…
COŚ JESZCZE
Tak. Jest jeszcze jeden motyw, dla którego tutaj jestem. Wszyscy jesteśmy śmiertelni, a do tego „nie znamy dnia ani godziny”. Nachodzą mnie czasem myśli, że będę musiała odejść, zanim zdążę uzbroić moich synów w pewne niematerialne wartości. Można to zatem potraktować jako taki mały, skromny, prywatny „pomnik trwalszy od spiżu” – miejsce, gdzie wyryję pewne znaki. Kiedy I. i B. już dorosną, być może zechcą pójść ich śladem. Chciałabym, by dzięki temu mogli mniej w życiu błądzić.
Pewien profesor, biochemik, neurobiolog, powiedział kiedyś na wykładzie, że „lepiej, aby to co ma w głowie, mogło przejść jeszcze przez inne mózgi, zanim trafi do piachu”. Wprawdzie nie sądzę, aby w mojej głowie było aż tyle wartości (czasem wielki tam panuje chaos!), a jednak zaryzykuję, być może dla niektórych coś jednak okaże się inspiracją. Wiele lat temu słyszałam przypowieść o meduzach wyrzucanych na brzeg podczas sztormu. Ktoś je wytrwale wrzucał z powrotem do wody, podczas gdy fale przynosiły je z powrotem. Drugi ktoś popukał się w czoło, mówiąc: jaki to ma sens? Przecież i tak 99 na 100 tego nie przeżyje! – A jednak, ta jedna przeżyje, i dla niej to będzie ważne! – odparł ów altruista.
Jeśli choć jeden artykuł przyczyni się do zmiany Twego spojrzenia i da Ci choć chwilę radości – warto to robić. Dziękuję, że tam jesteś i to czytasz.
Anna