
„Nawet codzienność człowieka to wielkie święto – bo nie jest rzeczą zwykłą, że Ktoś strumieniami na ziemię wylewa miłość.”
(Roman Mleczko)
Pamiętny lipiec, roku 1996. T-ca, okolice przystanku autobusowego. Wakacje.
„Do lata,do lata, do lata piechotą będę szła aaaaa aaaaa aaa” – nucę pod nosem, skąpana w strugach – ciepłego – deszczu. Kocham chodzić boso po kałużach, a dzisiejsza pogoda sprawiła, że mojej miłości mogło stać się zadość. Przewietrzone, dotlenione i rozczochrane myśli przyjemniejsze znacznie są od takich ukiszonych w domowych pieleszach, zatem nie zamierzam trwonić cennego, wakacyjnego czasu na przyklejanie nosa do mokrej szyby. Ulice opustoszały, ale dzięki temu mogłam bezkarnie pląsać wraz z niebios łzami, bez narażania się na kpiące spojrzenia Bardzo Poważnych Obywateli.
– „Przepraszam, nie masz jakiś drobnych?” – och, aż podskoczyłam na to pytanie. Spąsowiałam, albowiem nie sądziłam, że ktoś stanie się świadkiem tych moich wokalno-tanecznych popisów.
– „Może mam, może nie” – nie do końca grzecznie odpowiedziałam, nie wiedząc, czy bardziej zła powinnam być na siebie, czy na Tego Kogoś, kto – nieopatrznie – złapał mnie na tej „chwili słabości”. Poczułam się żałośnie upokorzona: i zalegającymi na głowie mokrymi strąkami, i sztubackim podśpiewywaniem, i beztroskim podrygiwaniem, rodem z „Deszczowej piosenki”.
– „To jak?” – ciągnął – niestrudzenie – młodzieniec w glanach, fioletowej, kraciastej koszuli i z uroczym iro na głowie (który także poddał się magii deszczu i przycupnął, z cicha, i z rezygnacją).
Rozpoczęło się przekomarzanie, które – następnie – ewoluowało w konwersację… i – nie wiedzieć kiedy – miłością przemokliśmy do suchej nitki…
Nie szykowały nam się żadne wakacyjne wyjazdy, toteż mieliśmy sporo czasu na odkrywanie siebie wzajemnie, ale również i uroków rodzimego miasta, przepełnionego zapachami skoszonej, parkowej trawy i wierszami skrytymi pośród cykania śWIERSZczy. Dzień po dniu przecieraliśmy bukowe, żywicą pachnące, szlaki. Odwiedzaliśmy leśną studnię – niemego świadka wielu wyznań. Z podziwem patrzyliśmy, jak zmęczone, trzebnickie słońce składa głowę na czerwonej – stawu – pościeli. Słuchaliśmy rozrechotanych, wieczornych ploteczek. Glinianka częstowała nas perełkami złocistej rosy. Wąwóz szemrał wiatru ustami. Szkółki mruczały miłosne zaklęcia drzew koronami. Z Góry Winnej (winnej czemu? czego? komu? co?) spoglądaliśmy na leżące posłusznie u jej stóp miasto, rozświetlone latarniami i spadającymi, sierpniowymi meteorami. Chadzaliśmy na nieczynną kolej, a stamtąd udawaliśmy się w najurokliwsze, najodleglejsze zakątki (wszak po co są skrzydła Fantazji?). Tak – udowadniając, że Trzebnica jest jak najbardziej odpowiednim miejscem na wakacyjny relaks – dobiliśmy, spokojnie, do taktów Pierwszego Dzwonka…
Tamto lato, hojnie, przywiało mi miłość, a ja – roztropnie – schowałam ją do duszy kieszeni…
„Wspomnienia to skarb, ale trzeba je umieć odkurzać.”
(Stefan Kisielewski)
Sierpień 2008 roku. T-ca, jeden z betonowych molochów. Wakacje od wakacji.
„Drogi D.,
jest cicha, ciepła, spokojna, gwieździsta noc. Leżysz obok mnie, namacalnie, pupa przy pupie. Odwrót, i po szyi muska mnie Twój spokojny, miarowy, śpiący oddech. Niby bliski tak, ale – jednocześnie – jakby oddalony o miliardy lat świetlnych. Albo przynajmniej o te naście lat, nakreślonych cienkopisem we wspólnym kalendarzu. Cofnąć chciałabym kartkę na ten lipiec pachnący, ażeby zanurzyć się raz jeszcze w tej wakacyjnej rozkoszy, niespiesznym odkrywaniu bezludnej wyspy przez dwoje – ciekawych doznań – rozbitków. Pretensję mam do Natury, iż kusi powabnym latem, śniegiem następnie w oczy sypiąc. Zarówno aurę tak traktując, jak i kontakty ludzkie jak najbardziej. Ze słonecznej sakiewki słodyczy, dziś zdołałam jedynie garsteczkę zasuszonych, spopielałych wspomnień wykruszyć. A przecież można by tak jak i ten Feniks z popiołów… Wystarczy strzepać z siebie zaśniedziałą monotonię i rutyny korozję.
Gdybyś tylko zechciał być jak ten wakacyjny deszczyk, który otulał mnie namiętnie w tamten lipcowy wieczór. A mi gdybyś pozwolił być – na powrót – zapachem skoszonej trawy, który czule zadomawia się w gościnnych Twych nozdrzach. Wierszem wciskającym się pod Twą drogą powiekę. Tamtą gwiazdą, której z nadzieją posyłałeś – nienazwane do dziś – marzenie. Albo choćby nieśmiałym paproszkiem, przez wiatr wtrąconym delikatnie do oka czy serca…
Wprawdzie w glanach przewędrowałam przez tegoroczne lato, ale gotowam zrzucić je, by dalej – piechotą, choćby boso – ślad móc odnaleźć Tamtego Ważnego Czegoś, co połączyło nas w ten pięknie mokry, lipcowy dzionek pamiętnego roku ’96. Wspomnienia w pięty gryzą…
Twoja J.A.”